Opowiadanie, które narodziło się w mojej głowie podczas powrotu do domu po wigilii klasowej w 2023 roku. Być może wówczas nie wtargnęli do nas bogowie, na podłodze nie leżało roztrzaskane szkło, a nikt (prawdopodobnie) nie wyszedł z wydarzenia pijany… ale i tak było wesoło.
Ci, którzy uczestniczyli w owym wydarzeniu, w późniejszych latach zdołali stworzyć przynajmniej siedem jego różnych wersji. Jedni, dajmy na to, uparcie twierdzili, że sprawcą całego zamieszania w istocie był sam gospodarz; inni obwiniali za nie jakieś nadludzkie siły. Według jeszcze niektórych, winę ponieśli wszyscy goście, oszołomieni przez zbyt dużą ilość alkoholu. To by się przecież zgadzało; wszak istnieli również tacy, którzy zupełnie wyparli tamten wieczór z pamięci…
Istniała jednak jedna rzecz, w której wszyscy zgodziliby się bez wahania; było to niejasne przeświadczenie, że owo zgromadzenie w jakiś osobliwy sposób odmieniło sploty Losu. A oto, jak do tego doszło.
Miało to miejsce w ostatni dzień tysiąc dwieście pięćdziesiątego roku Ery Wierzeń. Wieczór był ponury, deszczowy; na niebie nie dało się zobaczyć ani jednej gwiazdy. Świat milczał, lecz nie dalej jak przed godziną droga wiodąca do leżącej w mieścinie Srebrnik rezydencji Endymiona Mori dygotała od głosów zmierzających tam gości. Stojąca nieopodal Biała Wieża czujnie obserwowała tą scenę. Jej wzrok nie był jednak w stanie dosięgnąć wnętrza budynku; musiała więc zadowolić się tym, co później opowiedział jej wiatr.
Goście zgromadzili się w przestronnej, lecz przytulnej sali jadalnej. Każdy z nich, tuż po postawieniu tu stopy, dostrzegał w niej pewne podobieństwo do gospodarza. Oboje wyglądali jakby zostali wyrwani z dziecięcej baśni czy legendy, jednej z wielu opowiadanych w tych stronach. Zresztą o samym Endymionie mówiono wiele; najczęściej w tych opowieściach padały słowa takie jak „mistyk”, „szaleniec”, czasem nawet „krwiopijca”. Osoby znające go osobiście, z miejsca zaprzeczały wszystkim tym epitetom; cóż, że był osobą nieco ekscentryczną, jeżeli w tym samym czasie potrafił każdego sobie zjednać?
-Moi bracia, moje siostry – wzruszony głos Endymiona poniósł się echem po sali – Towarzysze miecza i towarzysze niedoli. Jak dobrze widzieć was w dobrym zdrowiu! Cieszę się, że zdołaliście tak licznie przybyć. Gromadzimy się tu dzisiaj, by uczcić narodziny nowej epoki naszego pięknego świata. Magia powraca, przyjaciele! Wypijmy za to!
-Za nas! Za nas wszystkich! – krzyknął jasnowłosy, elegancki młodzieniec, którego imię wyleciało Endymionowi z pamięci.
-Ku rewolucji! – zawtórował mu Falsio, hrabia Costarrinu.
-Za nowe początki i za starych przyjaciół! – dodała Kiara z Gartarm.
-Za naszego gospodarza! Zdrowie Endymiona Mori!
Goście kolejno unosili kielichy, po czym upijali z nich po solidnym łyku czerwonego wina. Niektórzy po chwili namysłu wykrzykiwali kolejne toasty, inni jedynie się im przysłuchiwali i z uśmiechem sączyli wytrawny napój. Pozostali zdawali się nie zwracać szczególnej uwagi na zaistniałą sytuację; ci pogrążeni byli w rozmowach z dawno niewidzianymi znajomymi, i chłonęli każdą chwilę w ich towarzystwie.
Kiara z Gartarm, starsza, białowłosa kobieta o dumnej aparycji, zaklaskała w dłonie, by ściągnąć na siebie uwagę sali. Nie odezwała się dopóty, dopóki wszystkie głosy nie umilkły, a oczy gości nie skierowały się na nią. Wtedy dopiero kąciki jej ust nieznacznie drgnęły, a ona przemówiła nieco zachrypniętym, lecz ciepłym głosem.
W moich stronach mawia się, że przeznaczenie już dawno zostało spisane. Nasz los jest nieunikniony, więc nie pozostało nam nic, tylko próbować go odkryć. Stojąc tu, wśród was, na skraju nowego świata, trudno mi o tym nie myśleć. Co, jeżeli ten nowy świat przyniesie nam wszystkim kres? Jeżeli ten wieczór będzie naszym ostatnim?
Jakiś nieopisany ciężar zawisł w powietrzu. Kiara bynajmniej nie wyglądała na zgorszoną tym stanem rzeczy. Upiła niewielki łyk wina i powiodła wzrokiem po zgromadzonych. Zatrzymała się na moment w pewnym miejscu po przeciwnej stronie stołu, a jej powieka nieznacznie drgnęła; nikt poza nią nie byłby jednak w stanie domyślić się, co było powodem jej zdenerwowania.
-Wielu z was jest zbyt młodych, by o tym pamiętać, ale ja widziałam już narodziny światów. To, czego wszyscy wkrótce doświadczymy, będzie czymś niepojętym! – odchrząknęła i zwróciła twarz w górę – Mam jednak dziwne przeczucie – a moje przeczucia mają dziwny zwyczaj sprawdzania się – że tym razem wszystko skończy się dobrze. A być może powinnam powiedzieć: zacznie się dobrze…? By więc zostawić was z dobrą nowiną, chciałabym wam serdecznie podziękować. Być może nie znam większości z was, jednak nie mogłabym wyobrazić sobie tego wieczoru w bardziej dobranym towarzystwie. Wasze zdrowie!
Kilkoro biesiadników w zgodnym ruchu uniosło kielichy.
-Obserwują nas tysiąclecia historii – zakrzyknął stojący nieopodal niej Falsio – Niech mają się czego uczyć! Za nas wszystkich!
Gospodarz uśmiechnął się szeroko i zasiadł do stołu. Pozostali zgromadzeni szybko podążyli w jego ślady. Hrabia odstawił kielich i zwrócił się do swojej żony, Oriany, chcąc podzielić się z nią jakąś osobliwością, która z pewnych przyczyn wydała mu się zabawna; nim jednak zdążył się odezwać, zaczepił go osobnik zasiadający po jego drugiej stronie.
-Chyba mnie oczy zwodzą! Nie może być! Czy to sam Falsio Lynastijczyk, hrabia Costarrinu?
-Nie inaczej – hrabia zmarszczył brwi – Pan wybaczy, niestety nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek mieli okazję się spotkać. Z kim mam zaszczyt?
-Och, moje imię naprawdę nie ma znaczenia. W szerokim świecie zwą mnie Kartografem.
Hrabia przyjrzał mu się uważnie. Nie, nie było możliwe, by kiedykolwiek wcześniej się spotkali. Mężczyzna przemawiał z delikatnym iryjskim akcentem oraz wyczuwalną pewnością siebie, zupełnie kontrastującą z jego młodzieńczą aparycją. Falsio podejrzewał, że jest zdecydowanie starszy, niż na to wygląda; gdyby miał jednak opisać, skąd owo przeczucie się wzięło, prawdopodobnie przez najbliższy tysiąc lat nie byłby w stanie odnaleźć właściwych słów.
-Cóż, witaj, Kartografie. W czym mogę panu pomóc? – spytał zamiast tego, starając się nie okazać irytacji.
-Otóż, wasza… wasza… Otóż, wielebny hrabio – młodzieniec powstał i wygładził mankiet płaszcza – Zapewne dotarły już do ciebie pogłoski o powrocie „Rudzika” do życia?
-Niewątpliwie, dotarły, zdecydowałem się jednak rozmyślnie je zignorować. Czy naprawdę uważa pan, że mam czas na dywagowanie o podobnych nonsensach?
-Ach, wielebny hrabio, kiedy to najprawdziwsza prawda! Przysięgam, wszak na własne oczy widziałem! – Kartograf zdawał się niemal oburzony szorstką odpowiedzią Falsia – Królowa wróciła na pełne morze i krążą słuchy, że tym razem nie będzie brała jeńców. Ach, wielebny hrabio, apeluję, musicie coś z tym zrobić!
Hrabina, wciąż milcząca, przyglądała mu się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Dla niepoznaki nałożyła sobie na talerz odrobinę jednej z wystawnych potraw wyłożonych na stole. Udała, że skupia się na posiłku; w rzeczywistości z uwagą śledziła każdy najmniejszy ruch Kartografa.
-Czy mam coś ponad twoje słowo?
-Nie, wielebny hrabio, ale zapewniam, ach, zapewniam…
-Powiedz mi, Kartografie – zagaiła jakby od niechcenia Oriana, nagle tracąc zainteresowanie posiłkiem – Pochodzisz z Costarrinu?
-Nie, wielebna hrabino. Urodziłem się i wychowałem w Karevir.
-Ach, to wiele wyjaśnia! Nie poznałeś zatem naszego powiedzenia…?
Kartograf nie odpowiedział. Spoglądał badawczo to na Orianę, to na Falsia, jednak nie zdołał nic wyczytać z ich twarzy.
Hrabina odchrząknęła.
-K’har ne verdia, k’har ne crest – wyrecytowała, obserwując kwitnące na jego twarzy zdziwienie – Daj mi skrzydła, daj mi czas.
-A co to powiedzenie oznacza?
-Dla ciebie mniej więcej tyle, że nasz czas jest ograniczony. Więc nie powinieneś go marnować.
Kartograf jakby zapadł się w sobie. Otworzył usta, chcąc sformułować jakąś stosowną odpowiedź; bezskutecznie.
-Jak rozumiem, niewiele tu wskóram – rzekł w końcu – Przynajmniej wiem, że próbowałem.
Z tymi słowami odwrócił się na pięcie i odszedł. Oriana odprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zajął miejsca po przeciwnej stronie sali.
-Zupełnie jak w naszej piosence – Falsio roześmiał się szczerze, po czym zanucił pierwsze wersy ludowej ballady. Oriana prędko do niego dołączła.
Żadne z nich nie mogło się pochwalić szczególnie melodyjnym głosem. Mimo tego odśpiewali kolejne trzy strofy. Pieśń świadczyła o kapitanie przeklętej karaweli, który zakochał się w królowej z wrogiego królestwa. Niektóre wykonania ballady dawały im szczęśliwe zakończenie; Falsio jeszcze z dzieciństwa znał wersję, w której oboje ginęli w morskich odmętach. Odkąd poznał Orianę, stał się jednak zwolennikiem bardziej optymistycznych ostatnich wersów.
-Jak myślisz? Królowa naprawdę ma szansę niedługo powrócić?
-Na pewno nie w przeciągu najbliższych dwóch lat – odparła – Później… kto wie. Magia powraca. Być może ja również. Tylko czas może o tym przesądzić.
Falsio zapatrzył się na nią. Nagle czas się zatrzymał, a on znowu miał szesnaście lat i po raz pierwszy rozmawiał z nią w costarrińskiej warowni.
Co? – spytała, gdy zauważyła jego spojrzenie.
-W jednym ten dziwaczny człowiek miał rację. Królowa nigdy nie brała jeńców.
-Gospodarzu!
Przy jego krześle stanęła niewysoka dziewczyna o wciąż dziecięcej twarzy i przenikliwych oczach, które bacznie obserwowały go zza płomiennorudej grzywki. Endymion od razu rozpoznał w niej Ylvę Karahas, córkę ulerskiego doży.
-Bądź pozdrowiona, Córko Kości – przywitał ją, przypomniawszy sobie jej oficjalny tytuł. Niegdyś usłyszał pogłoskę, że zwracanie się do członków wysokich rodów bez należnych im godności niechybnie skutkowało klątwą, której nie sposób zdjąć do końca dni. Wystarczyło szybkie spojrzenie na tę dziewczynę, nie więcej niż dziewiętnastoletnią dziedziczkę rodu nekromantów, by Endymion uwierzył w prawdziwość tych słów.
–W czym mogę ci pomóc?
-Zabrakło nam wina – rzekła niespiesznie – A cosik mi się zdaje, że zaraz może się przydać.
-Czy chcę wiedzieć, dlaczego?
Ylva przewróciła oczami.
-Głównym powodem jest Kellan Navas. Dość ciężki przypadek, pożytku z niego żadnego, a ino by się wykłócał – zamilkła na chwilę w zamyśleniu – Nie można mu jednak odmówić inteligencji. I zacięcia.
-Ach, oczywiście. Rozumiem – ton jego głosu jasno sugerował, że z całą pewnością nie rozumiał – Lavinio? Byłabyś tak uprzejma..?
Ostatnie zdanie skierował do siedzącej obok kobiety, wpatrującej się w dal z nieobecnym wyrazem twarzy. Na dźwięk swojego imienia Lavinia bez słowa skinęła głową i wstała od stołu, by zniknąć gdzieś w ciemności.
Gdy wróciła, niosąc w dłoni dwie butelki, Ylva zdołała dokładniej się jej przyjrzeć. Nie dziwota, że wcześniej nie zwróciła na nią szczególnej uwagi; była to bowiem kobieta pod każdym względem przeciętna, bynajmniej nie zapadająca w pamięć. Odziana była w popielatą suknię sięgającą kolan i eleganckie trzewiki na obcasach. Nie nosiła żadnych dodatków, ni biżuterii, a jej długie, popielate włosy opadały z ramion, przypominając przy tym węże. Poza tym, co dotarło do dziewczyny dopiero po chwili zastanowienia, jej twarz oraz sposób poruszania do złudzenia przypominały Endymiona.
Lavinia wręczyła Ylvie obie butelki i spojrzała jejprosto w oczy. W jednej chwili dziewczynę przeszył jakiś osobliwy chłód, niepodobny do niczego, czego kiedykolwiek wcześniej doświadczyła. Zadygotała; ostatkami woli powstrzymała się przed głuchym krzykiem. Uczucie nie przeminęło nawet wtedy, gdy kobieta, nadal nie spuszczając z niej wzroku, powróciła na swoje miejsce. Dziewczyna wzięła głęboki wdech i zmusiła się do słabego uśmiechu. Dopiero wówczas jej stan wrócił do normy. Skierowała jeszcze ciche podziękowanie w stronę Endymiona odeszła w swoją stronę.
Endymion zamyślił się. Usiłował uchwycić jakąś myśl, która przyszła do niego do niego jeszcze przed zjawieniem się Ylvy. W pewnej chwili jego umysł skierował się ku Noworzeczu i ku Helenie.
Z miejsca pobladł. Helena… Czy nieobecność jego drugiej siostry mogła być jej sprawką? Lavinia twierdziła, że Lunę przed przybyciem powstrzymała choroba – lecz co tak naprawdę było jej „chorobą”? Czy to możliwe, żeby klątwa sprzed lat właśnie teraz, na skraju nowego świata, zbierała swoje żniwo? Przecież…
Z zamyślenia wyrwał go głos siostry.
-Wyglądasz, jakbyś zobaczył trupa – zdiagnozowała bezbarwnym tonem – W tym pomieszczeniu żadnych nie ma. Sprawdzałam.
Endymion chciał powiedzieć jej wszystko, jednak coś go przed tym powstrzymało. Oto poczuł, że nie powinien obarczać Lavini Mori tym ciężarem. Nie był w stanie stwierdzić, skąd wzięło się u niego takie przeczucie; niemniej, nie ważył się go zignorować.
-Coś mi się przypomniało. To nic takiego.
Lavinia nie powiedziała nic więcej. Wróciła do uważnego rozglądania się po sali i gromienia wzrokiem każdego, kto miał czelność akurat zwrócić się w jej stronę. Endymion poszedł w jej ślady, choć być może z nieco mniej morderczym zapałem. By odciągnąć myśli od Heleny, zaczął przyglądać się pewnej osobliwej scenie, rozgrywającej się zaledwie kilka metrów od niego. Brała w niej udział Ylva, z niezwykłym zaangażowaniem wymachująca pustą butelką po winie. Zaśmiał się w duchu i nadstawił uszu, w nadziei na wyłapanie jakichś fragmentów rozmowy.
-Anarchia to niebezpieczne narzędzie – grzmiał Kellan, starając się zagłuszyć głos Ylvy – Jeśli trzyma ją ktoś wystarczająco potężny… Jeśli…
-Zaczynasz zbaczać z tematu – Ylva w odpowiedzi przewróciła oczami.
-Młoda ma rację – powiedziała wyniosła postać, która nie wiedzieć kiedy zmaterializowała się za jego plecami.
-Kiara z Gartarm. Cóż za miła niespodzianka – odparł gorzko.
-Bądź pozdrowiony, Kellanie.
Wszystkie głosy zamilkły. Kellan westchnął i rozejrzał się po stole. Na chybił trafił wybrał jeden z owoców leżących na półmisku i bezceremonialnie wepchnął go sobie do ust.
-Które z nas jako pierwsze przerwie tą bezsensowną farsę? – rzucił, wciąż nie przełknąwszy owocu.
Kiara zaśmiała się głucho.
-Mogę się tym zająć. Zastanawiam się, jakim cudem wciąż żyjesz, stary tchórzu. I jak śmiesz pojawiać się w tych okolicach po tym, jak splamiłeś je niewinną krwią?
-Och, dlaczego zapomniałeś mi o tym wspomnieć? Wiesz, jak wiele mogłoby to zmienić w całej naszej bezowocnej rozmowie? – roześmiała się nagle Ylva, zanim oszołomiony wojownik zdążył choćby pomyśleć o odpowiedzi – Nie dość, że jesteś idiotą, to jeszcze, najwyraźniej (popraw mnie jeśli się mylę), doprowadziłeś do całkiem sporego przelewu krwi?
-Z tego miejsca chciałabym oficjalnie obwieścić, że absolutnie uwielbiam młodą i popieram wszystko, co zaraz powie – rzuciła niby żartem Kiara – A także nie będę akceptować żadnej formy krytyki skierowanej w jej stronę.
Jej słowa wywołały dwojakie reakcje wśród biesiadników; Ylva rozpromieniła się, zaś Kellan i siedzący przy nim Jannik wyglądali, jakby coś się w nich zagotowało.
Jedynie Soren Karahas, chwalebny doża Rzeczypospolitej Ulerskiej, nie zdawał się zainteresowany całą tą dyskusją. Gdyby Kiara uczestniczyła w niej od początku, wiedziałaby, że tak naprawdę jeszcze przed godziną brał w niej aktywny udział. Prawdopodobnie domyśliłaby się również przyczyn tej zmiany; zauważyłaby bowiem, że w pewnym momencie Kellan i Ylva w istocie zdominowali kłótnię, nie pozostawiając mu szczególnie dużo miejsca na wtrącenie własnych przemyśleń. Być może przemawiał przez nich alkohol – trzeba tu zaznaczyć, że oboje w kwestii wina nie pozostawali oszczędni. Soren nie wnikał w powody obecnego stanu konwersacji.
Gdyby Kiara uczestniczyła w niej od początku, najpewniej tak właśnie by się stało. Jako że w tej chwili nie posiadała pełnego obrazu tej sytuacji, nietrudno się domyślić, że wcale nie zwróciła na Sorena uwagi. Doża był z tego powodu cokolwiek zadowolony. Wbrew pozorom doskonale odnajdywał się w roli milczącego obserwatora.
-Żadnego „przelewu krwi” – wycedził po dłuższej chwili Kellan – Oboje doskonale wiemy, że to była ofiara konieczna.
Soren ukradkiem dolał sobie wina. Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób w ogóle została zainicjowana ta dyskusja. Był pewny, że początkowo żaden z rozmówców bynajmniej nie chciał się rzucić pozostałym do gardeł.
Nie usłyszał kolejnych słów wypowiedzianych przez Kiarę; mógł się jedynie domyślać, że znowu rzuciła jakiś komentarz mający na celu wyprowadzenie Kellana z równowagi. W całej tej sytuacji zdarzały się momenty, w których był w stanie się z nim zgodzić. Odrażała go sama jego postać, tego niby wielkiego wojownika, przeistoczonego w impulsywnego pijaczynę. Gdy tylko się sobie przedstawili, Soren poprzysiągł sobie, że nigdy nie doprowadzi się do takiego stanu.
-A więc tak to wygląda? – Kellan gwałtownie poderwał się z miejsca – Najpierw zostawiasz mnie na pewną śmierć, a potem wypominasz mi rzeczy, które uczyniłem tylko po to, by przetrwać? To naprawdę twój cel, Kiaro? Nawet teraz, tyle lat później?
Niespodziewanie podniósł swój kielich i rzucił nim o podłogę, tuż obok miejsca, w którym stała Kiara. Wszyscy spojrzeli na niego w osłupieniu.
-Jestem zdegustowana – skrzywiła się Ylva – Czy mógłbyś, proszę, dla dobra nas wszystkich, trochę się opanować?
Kellan nie wyglądał, jakby miał ochotę choć trochę się opanować. Zakołysał się lekko, po czym pochwycił kolejny kielich.
-Uspokój się – rzucił sucho Jannik – W tym stanie nic więcej tu nie wskórasz.
Kellan przyglądał się to trzymanemu naczyniu, to temu roztrzaskanemu na podłodze. Chyba tak naprawdę nie rozumiał, co się przed chwilą wydarzyło. Po dłuższej chwili zapewne doszedł do jakichś wniosków; prawdopodobnym rezultatem któregoś z nich było rzucenie drugiego kielicha tuż obok pierwszego.
Szkło rozbiło się dokładnie w momencie, w którym przy ich stole zjawił się Endymion. Przez dłuższą chwilę przyglądał się roztrzaskanym odłamkom.
-Muszę przyznać ci rację, Córko Kości – odezwał się w końcu– To faktycznie ciężki przypadek.
-Gospodarzu, szczerze przepraszam – w imieniu swoim oraz tego tu… osobnika – wydusił Jannik i lekko zapadł się w sobie.
Endymion machnął ręką.
-Cóż, co się stało, to się nie odstanie. Teraz trzeba posprzątać ten bałagan – powiedział rzeczowo – Oraz doprowadzić Kellana do porządku. To nie przystoi…
Cokolwiek miał do powiedzenia, zostało zagłuszone przez bijący dzwon Białej Wieży. Wybrzmiało jedenaście uderzeń, a potem…
-Gospodarzu! Ktoś jest u drzwi! – zawołała z drugiego końca sali Oriana.
Endymion bez słowa zostawił zmieszane towarzystwo i popędził w stronę drzwi wejściowych. Dopiero teraz usłyszał, że ktoś istotnie dobijał się do jego domu. Uznał to za pewną nieprawidłowość, wszak nie licząc jego nieobecnej siostry, wszyscy zaproszeni goście zdążyli już przybyć.
Otworzył swoje progi przed nieznajomym. Pierwszą rzeczą, którą zauważył, była butelka wina w dłoni niespodziewanego gościa. Drugą – jego niecodzienny wygląd. Stojąca w progu postać bynajmniej nie przypominała zwykłego człowieka. Oczom Endymiona ukazało się coś w rodzaju chodzącej zbroi, miejscami podtopionej i połączonej z ciałem. Z ramion obcego licznie wyrastały drobne kolce, podobnie zresztą jak z jego głowy. Na jego nieforemnej twarzy znalazło się również miejsce na parę bladoniebieskich oczu, podobnych do wężowych. Endymion nie mógł pozbyć się wrażenia, że ten kuriozalny obraz był zaledwie cieniem prawdziwej postaci niespodziewanego gościa.
-A ciebie niby skąd przywiało? – spytał rzetelnie, zlustrowawszy go od stóp do głów.
Twarz obcego wykrzywiła się w jakimś dziwnym grymasie, który równie dobrze mógł oznaczać osłupienie, jak i gniew. Endymion sam nie wiedział, co w tym momencie byłoby lepsze.
-Naprawdę nie masz pojęcia, kim jestem?
-Ani trochę.
Przybysz zamyślił się.
-W tej części kontynentu zwiecie mnie Legionem. Jestem… byłem bogiem śmierci – przemówił po chwili, niemal bezgłośnie.
-Och… Cóż… jeżeli… to znaczy… ach, na Sześcioro! Wybacz – zdołał wydusić Endymion i wziął głęboki wdech – Jeżeli nie przeszkadza ci odrobina chaosu, to równie dobrze możesz do nas dołączyć.
-Nie wiesz niczego o chaosie – odparł lekko rozbawiony bóg – Prawdziwy chaos dopiero się rozpocznie.
Endymion skłamałby mówiąc, że puścił tę uwagę mimo uszu; wypowiedziana z ust upadłego boga brzmiała cokolwiek niepokojąco. W tamtej chwili zdecydował jednak, że nie da po sobie poznać żadnych emocji.
-Cóż, w takim razie zapraszam.
Ku jego zdumieniu, większość biesiadników nie dostrzegła momentu, w którym wprowadzał do sali dziwacznego gościa. Jedynie nieliczni w ogóle zwrócili na nich uwagę – a i oni nie wydawali się szczególnie zainteresowani tym, kto w ostatniej chwili zjawił się na uczcie. Endymion poprowadził boga do jedynego wolnego miejsca na sali, które dziwnym trafem zaprowadziło go z powrotem do rozbitego szkła.
Legion bez słowa postawił butelkę na stole i zajął wskazane miejsce. Towarzystwo, które w czas nieobecności gospodarza zdążyło już powrócić do kłótni, nagle umilkło i wbiło w niego spojrzenia. Bóg zdawał się w ogóle ich nie zauważać. Jak gdyby nigdy nic chwycił kielich i nalał sobie wina.
-Żal mi was – rzucił po chwili, nie podnosząc wzroku znad kielicha – Każdego dnia walczycie sami ze sobą, próbując sobie wmówić, że wasze życie ma jakikolwiek sens. Tymczasem spójrzcie na siebie! Kończy wam się czas, śmiertelne dusze. Co zrobicie wtedy? Kto zapamięta wasze imiona? Kto opowie wasze historie, kiedy wy umrzecie? Żal mi was, gdyż wasz czas jest skończony – i wkrótce o was zapomni, albowiem nic dla niego nie znaczycie…!
Soren odchrząknął.
-Mi również miło cię poznać. Bądź pozdrowiony, kimkolwiek jesteś – powiedział – Z całym szacunkiem, ale myślę, że istnieją pewne niepisane zasady nakazujące przedstawić się po wejściu w nowe towarzystwo.
-O, właśnie, właśnie – zawtórował mu Jannik – Raczyłby jaśnie pan wyjawić, z kim mamy do czynienia?
-Nie sądzę, że takowe zasady istnieją – odparł tamten.
Endymion przewrócił oczami.
-Przedstawił się jako Legion i mówi, że jest bogiem śmierci.
Naigrywanie się z boga uchodziło za szybki i zwyczajowo bolesny sposób na zakończenie swojej egzystencji. Endymion doskonale o tym wiedział. Tego wieczora doświadczył jednak wystarczająco wielu kuriozalnych sytuacji, by uznać to za bagatelę.
Przy stole zapanowało coś, co gospodarz jeszcze poprzedniego dnia nazwałby chaosem. Legion zdawał się powstrzymywać od śmiechu. Kiara zastygła w bezruchu. Soren wypuścił z dłoni widelec. Jannik oraz Kellan, nagle w pełni przytomny, zaczęli gorączkowo o czymś między sobą szeptać. Ylva powstała i wyprostowała się. Spojrzała bogowi prosto w oczy, jakby rzucała mu wyzwanie.
-Legionie – rzuciła nonszalancko – Polej wina. To nie jest konwersacja, którą powinniśmy odbywać na trzeźwo.
Na twarzy Sorena odmalowało się czyste przerażenie. Już otwierał usta, już chciał powiedzieć cokolwiek, co mogłoby pomóc jego córce… kiedy Legion skinął jej głową oraz nalał wina do jej kielicha.
-Możemy rozmawiać. Co masz do powiedzenia, dziecko?
Ylva zasiadła wygodnie naprzeciwko Legiona i uśmiechnęła się czarująco.
-Dlaczego twoją miarą życia jest bycie zapamiętanym? – spytała i przechyliła kielich.
-Bo nie macie niczego ponad to – bóg niemal wypluł te słowa.
Cóż, muszę przyznać ci trochę racji. Wszyscy jesteśmy mitem. A mity z natury są nietrwałe. Ale życie… Życie jest cudem.
Lekko zakręciło jej się w głowie; być może powinna na jakiś czas odłożyć alkohol. Odgarnęła włosy z twarzy i kontynuowała swoją tyradę.
-Wszyscy jesteśmy mitem. Mity są nietrwałe. A jednak do dzisiaj wszyscy znamy opowieści z czasów Wieków Furii. Pamięć jest silniejsza niż śmierć. Mam dziwne wrażenie, że to ty powinieneś mi o tym mówić.
Kiara otworzyła usta, chcąc dołożyć swoją cegiełkę do osobliwej rozmowy; Endymion powstrzymał ją ruchem ręki.
-Jesteś nekromantką – przypomniał Legion – Zaczniesz dźwigać ten ciężar za nie więcej niż godzinę, kiedy tylko powróci magia. Myślę, że powinnaś zacząć bardziej doceniać śmierć.
-A ja myślę, że dzięki temu zacznę jeszcze bardziej cieszyć się z życia.
-Między głupotą i nadzieją przebiega bardzo wąska granica. Uważaj, by jej nie przekroczyć, Ylvo Karahas – dla swojego własnego dobra.
Endymion przysłuchiwał się im rosnącym zainteresowaniem. W pewnej chwili stracił poczucie tego, kto w istocie kieruje rozmową. Nie mógł również być pewny, kto bardziej zaczyna się gubić w swoich argumentach.
Ku swojemu ogromnemu rozczarowaniu, nie było mu dane doświadczyć finału ich dysputy. Na drugim końcu sali hrabia Falsio Lynastijczyk oraz młodzieniec wołający się Kartografem unieśli się z hukiem. Oderwał się od śledzenia rozmowy młodej prawie-nekromantki oraz patronującego jej upadłego boga. Spostrzegł, że Oriana przebiła się między mężczyzn i próbowała ich rozdzielić. Mimo jej widocznych starań, wciąż wyglądali, jakby za moment mieli skoczyć sobie do gardeł. Endymion przeklął pod nosem i pognał w ich stronę.
-Gromadzimy się tu jako przyjaciele, nie dla przelewu krwi! – grzmiał – Apeluję o spokój i rozwagę!
Tamci zignorowali go i zaczęli obrzucać się wyzwiskami. Endymion wymienił z hrabiną porozumiewawcze spojrzenie. Pochwycił Kartografa, zaś Oriana złapała Falsia i odciągnęła go kawałek dalej.
Do walczących jakby nie docierało, że zostali rozdzieleni; wciąż się wyrywali i krzyczeli do siebie coraz bardziej wyszukane obelgi. Wtem nagle rozległ się ogromny hałas; następnie martwa cisza. Endymion rozejrzał się niespokojnie.
Przy wejściu do sali stanęło pięcioro nie-ludzi, podobnych Legionowi. Cała piątka, w przeciwieństwie do niego, miała skrzydła, niby strzeliste snopy światła. Endymion nie miał żadnych wątpliwości, że oto w jego domu zjawili się bogowie.
Żaden z nich nie przyniósł wina.
-Dzień dobry, strudzeni wędrowcy. To zaszczyt gościć was w moim domu – starał się brzmieć przekonująco – Niestety zabrakło nam miejsc przy stołach; jeżeli tylko…
-Zbytek łaski, gospodarzu – przemówił bóg stojący pośrodku tej dziwnej zbieraniny – Nie zostaniemy długo.
-Dlaczego zatem wchodzicie do mojego domu?
-Przemoc rodzi przemoc – rzucił tylko, i nie zwracając już więcej uwagi na gospodarza, ruszył w stronę pogrążonych w żarliwej dyskusji Legiona i Ylvy.
-Chyba sobie jaja robisz – mruknął Endymion i pobiegł śladem boga.
W tamtej chwili w jego głowie pojawiły się dwie myśli. Po pierwsze, jakim cudem do jego domu w ogóle dostali się bogowie? Po drugie, chyba ważniejsze: jakim prawem śmieli tak bezceremonialnie wprowadzać chaos na jego starannie zaplanowanej uczcie?
W ślad za tamtym podążyli pozostali bogowie. Gdy tylko Legion ich zauważył, poderwał się z miejsca i zaczął przesuwać się do tyłu.
-Jednak się zjawiliście. Zacząłem już tęsknić – udał pewność siebie.
-Cóż za niefortunny wybór ostatnich słów, niegodziwcu – odparł tamten z niewysłowioną pogardą – To koniec. Nie masz już dokąd uciekać.
Z tymi słowami dobył miecza. Pozostali bogowie szybko poszli w jego ślady, a sekundę później wszyscy trzymali już broń w gotowości.
-Zbyt długo grałeś z nami w chowanego – przemówiła jedna z bogini.
Biesiadnicy milczeli. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że doświadczają czegoś nieopisanego, czegoś dużo większego niż oni. Legion przywarł do ściany i uniósł ręce w desperackim akcie obrony.
-Chwila, co się tutaj dzieje? Przyjaciele, na pewno da się… – próbował się przebić Endymion.
Pięcioro uniosło broń.
-Niech się stanie sprawiedliwość– przemówił który z bogów.
-Niech się stanie prawda – zawtórowali pozostali.
-Wszystko rozumiem, ale proszę was, nie w tym domu! – ryknął Endymion.
-Och, przestań wreszcie marudzić, śmiertelna duszo!
Pięć ostrzy. Błysk. Zduszony krzyk dobiegający gdzieś z sali. Potem znów martwa cisza.
Legion nie poległ, lecz, jak zdołał dostrzec Endymion, jego ręce zostały skute łańcuchami. Wyglądał tak bezbronnie, że gospodarzowi zrobiło się go żal. Bogowie skierowali upadłego w stronę wyjścia, po drodze gromiąc wzrokiem wszystkich śmiertelnych gości uczty. Nie wiedzieć kiedy, wszyscy biesiadnicy powstali. Żaden z nich nie ważył się nawet drgnąć.
Jedynie Ylva Karahas poderwała się nagle i jęła przedzierać przez tłum gapiów.
-Nie! – krzyczała rozpaczliwie– Nie pozwólcie im! Nie…!
Biegła. Nie odwracała się za siebie.
Endymion zacisnął powieki.
-Zostawcie…! Zostawcie mojego boga!
Pozostali biesiadnicy obserwowali ją w przestrachu; wszak kim był ten podlotek, by z taką bezczelnością znieważać wolę bogów? Kim zaś byli oni, by stawiać nad nią sądy? Dopiero Kiara w przypływie jakiejś dziwnej siły pochwyciła dziewczynę, zanim ta wybiegła z jadalni. Ylva jeszcze przez chwilę walczyła, starała się wyrwać. Po chwili porzuciła swoje starania, bezwładnie opadła w ramiona starej kobieciny i zaszlochała.
Kiara pogłaskała ją po włosach i spojrzała w stronę pokonanego Legiona. Jego spojrzenie napotkało jej – i w jednej chwili zrozumiała, co ma zrobić. Nie była w stanie zmienić przeszłości, odwrócić osądu bogów. To, co pozostawało w jej ręku, to utrzymanie młodej nekromantki przy życiu i pokazanie jej, że może stać się przyszłością. Skinęła mu głową.
-Słyszałaś kiedyś o śmierci boga? – spytała cicho, tak, by tylko Ylva mogła ją usłyszeć. Ylva uniosła załzawione oczy.
-Nie słyszałaś. Bo to się nie zdarza. A już w szczególności nie zdarza się to bogowi śmierci – słowa wydawały jej się obce, jakby to nie ona je wypowiadała – Upadli nie potrzebują łez. Potrzebują ludzi gotowych odpowiedzieć na ich wezwanie. Przyjdzie czas, kiedy Legion będzie potrzebował swoich nekromantów.
Gdy Ylva oderwała się od piersi Kiary, po całej boskiej zbieraninie nie został już nawet ślad. Wbiła wzrok w skrawek pustej ziemi, gdzie jeszcze przed chwilą pojmano jej boga. Stanęła prosto. Jej wargi poruszyły się, składając niemą przysięgę. Tylko Kiara z Gartarm kiedykolwiek poznała jej treść.
Tymczasem dzwon Białej Wieży wybił dwanaście uderzeń.
-Magia wróciła – ledwie słyszalny głos Falsia przedarł się przez ciszę.
Goście niespiesznie zaczęli wracać na swoje miejsca przy stołach, by po raz ostatni unieść kielichy. Zdawało się, że przemienili się w jedno, bezkształtne stworzenie, które niezgrabnie wypełniało jadalnię.
Toast dłużej nie przypominał radosnej celebracji. Endymion pomyślał, że stał się czymś w rodzaju wyuczonego gestu, wykonywanego trochę od niechcenia. Nagle poczuł obrzydzenie; cała ta uczta, wszystkie te słowa, tak naprawdę były niczym więcej jak kolejną ogromną farsą… i wtem zapragnął znaleźć się jak najdalej stąd.
-To chyba dobry moment, by powiedzieć, że jestem z was niesamowicie dumny – odezwał się niespodziewanie opanowany Kellan, opierając się o oparcie swojego krzesła – Jeżeli to wy będziecie budować historię, to możemy być o nią spokojni.
-Słuchajcie go! Ten jeden raz mądrze prawi – poparła go Kiara.
Goście unieśli kielichy. Kilkoro z nich wyraziło swoje poparcie dla słów wojownika, ktoś zaklaskał. Atmosfera rozluźniła się i mogłoby się zdawać, że zgromadzeni puścili w niepamięć wizytę bogów
-Zdrowie gospodarza! – podniosła głos Oriana. Pozostali goście z entuzjazmem jej zawtórowali.
Endymion zwrócił do swojej siostry, by podzielić się z nią pewnym poczynionym chwilę wcześniej spostrzeżeniem. Zastał jedynie puste krzesło. Lavinia zdążyła już zniknąć, co, jak zauważył z pewnym rozczarowaniem, w istocie nie było niczym nadzwyczajnym. Gdyby miał być ze sobą zupełnie szczery, prędko by przyznał, że nawet jej brak pożegnania był rzeczą najzupełniej normalną.
Zamiast Lavinii, wkrótce przy jego boku znalazł się Falsio wraz z Orianą
-Dziękujemy za gościnę, Endymionie – rzekł serdecznie hrabia – Chciałbym móc zostać dłużej, lecz niestety, czas nas goni.
-Och? Czy coś się stało?
-W Costarrinie czeka na nas trzylatka – pospieszyła z wyjaśnieniem Oriana, podczas gdy jej mąż zaniósł się perlistym śmiechem.
-Chyba mamy dużo do omówienia – Endymionowi w momencie udzieliła się jej wesołość.
-Dużo więcej, niż mógłbyś się spodziewać – hrabia zniżył głos do szeptu – Ale to nie jest odpowiednie miejsce i czas na tę rozmowę. Obawiam się, że ściany mają uszy.
-Co masz na myśli?
Falsio rozejrzał się z niepokojem.
-Nadszedł czas. Ptasie skrzydła w oku burzy.
Endymion zesztywniał.
-Miałem nadzieję, że już nigdy nie usłyszę tych słów.
Hrabia uśmiechnął się słabo i wygładził kontusz. Wyrecytował pożegnanie, wziął żonę pod ramię i skierował się w stronę Białej Wieży. Zanim zupełnie zniknął z horyzontu, odwrócił się jeszcze na moment i pomachał Endymionowi.
Kolejni goście prędko poszli w ślady hrabiów. Ich pożegnania zlały się ze sobą, a na każde z nich Endymion odpowiadał w podobny sposób: Och, dziękuję, że przybyłeś! Musimy wkrótce znowu się spotkać. A póki co, niech wiatry północy prowadzą twoją duszę, zaś bogowie będą ci łaskawi.
Jako ostatni wyszedł Kartograf. W pierwszej chwili bez słowa minął Endymiona, jakby nie zdawał sobie sprawy z jego obecności. Nim jednak zdążył dotrzeć do drzwi, zreflektował się i stanął obok niego.
-To będzie dobry rok. Prędzej lub później – szepnął ledwo słyszalnie, spoglądając na Endymiona pustym wzrokiem – Żegnaj, gospodarzu. Dziękuję, że udzieliłeś schronienia potępionemu.
Endymion nie zdążył odpowiedzieć; nim jego słowa do niego dotarły, Kartograf już dawno wyszedł z budynku. Gospodarz odprowadzał go wzrokiem, dopóki nie stał się odległym punktem w mroku.
Zapatrzył się w horyzont. Biała Wieża rzucała cień na drogę prowadzącą do jego domu, troskliwie osłaniając go przed światłem Księżyca. Endymion odetchnął czystym, nocnym powietrzem. Gdy wzrastała ciemność, ziemia zaczynała śpiewać.
-Gospodarzu… Gospodarzu…! –wołali wtedy bogowie, przeklęci oraz włóczędzy – Twój czas… Kończy ci się czas!
Ale ich głosy przestały już do niego docierać. Endymion zamknął drzwi swojego domu.
-Dobranoc, bracia. Dobranoc wam.
©2024 Matylda Miedzińska