Pierwsze strony „motylkofantasy” – czyli mojej książki dark fantasy z elementami horroru lovecraftowskiego o pewnej osobliwej mieścinie, zamieszkującym ją malarzu oraz całkiem sporej ilości motyli.
Wiele lat temu w jeziorze utonęła dziewczyna. Nie da się określić, ile dokładnie czasu minęło od tamtego dnia; z całą pewnością było to na tyle dawno temu, by nikt z dziś żyjących już o tym nie pamiętał. Mówili, że miała ładne oczy i była dość butna. Miejscowa, nieszczególnie znana czy lubiana. Jej śmierć była, rzecz jasna, tragedią. Ale tragedią wciąż nieporównywalnie błahą w obliczu tego, co przez tak wiele lat codziennie działo się w Noworzeczu.
O tym miejscu od zawsze krążyło wiele legend. Mrok miał być tu tak gęsty, że dało się go ciąć nożem. Podobno żyły tam głodne zemsty duchy, tak zaślepione przez swoją furię, że nie potrafiły odróżnić wroga od przyjaciela. A w tym samym czasie, nawet w porze zimowej, latały tam motyle.
Nie wolno ci uwierzyć w żadne z tych legend. Nawet, jeżeli będą brzmiały wiarygodnie, albo jeżeli opowie ci je ktoś miejscowy. To zresztą jeszcze gorszy scenariusz. Nie możesz im ufać. Tutaj nie możesz ufać nawet sobie.
Motylom możesz zaufać. Motyle nie zwodzą ludzi, nie zsyłają na nich koszmarów, ani nie atakują ich, nie tak jak te duchy. Motyle mogą tu być twoim jedynym przyjacielem. Kiedy je zobaczysz, to nie wolno ci się zawahać. Gdziekolwiek byś nie zbłądził, zawsze podążaj za motylami.
Pamiętaj o tym, dobrze? Obiecaj, że będziesz pamiętać.
Może dla ciebie jeszcze nie jest za późno…?
Pojedyncze płatki śniegu z zalęknieniem opadały na brukowane uliczki. Chłód szedł im po kościach. Z trudem przebijały się przez ciemność. Tutaj nawet gwiazdy nie mogły ich poprowadzić, bo chmury już dawno ukradły je znad Noworzecza. Zatem żadnych gwiazd, żadnych drogowskazów… jak więc one, małe, bezbronne płatki, miały odnaleźć drogę w dół? To, co mogło czekać je na dole, zdawało im się jeszcze bardziej przerażające.
Cicho było tej nocy, a chłód szedł po kościach. Poszukiwanie tu jakichkolwiek bytów, czy to żywych, czy martwych, byłoby zupełnie bezcelowe. Śnieżynki bardzo dotkliwie czuły samotność. Prawda, miały siebie nawzajem – ale cóż ro znaczyło? Opadały na ziemię, na której stawały się niedosięgalne dla ludzkiego wzroku, i płakały, bo nie potrafiły tego pojąć… Nie mogły bowiem wiedzieć, że każdemu noworzeczanowi od dziecka wpajało się, by nie wychodzić z domu po zmroku. Że wówczas zaczną czyhać na nich istoty dużo straszniejsze niż sama śmierć. Jeżeli ktoś wyjrzałby właśnie z okna, i tak zresztą nie byłby w stanie dostrzec śnieżynek – mrok był na to zdecydowanie zbyt gęsty.
Ale oto – ach, spójrzcie tylko! – oto na horyzoncie zamajaczyła jakaś ludzka postać. Ktoś usłyszał modlitwy śnieżynek, przybył im towarzyszyć! Tańczyły wesołe śnieżynki, w końcu nie będą samotne! W końcu ktoś opuści na nie stopę, i być może uśmiechnie się w duchu, przypomniawszy sobie, że w jego rodzinnych stronach śnieg też tak rozkosznie skrzypiał pod stopami…
Podróżnik szedł przed siebie ze spuszczoną głową, z twarzą skrytą pod ciemnym kapturem. Torował sobie drogę ostrym nożem, który lśnił bladofioletowym blaskiem. Śnieżynki podziwiały, z jaką determinacją przecinał się przez mrok. Wiedziały, jakie to trudne, tak przeć do przodu i nie odwracać się za siebie.
Opadały na jego ramiona. Próbowały wykorzystać swoje ostatnie chwile, by czegoś się o nim dowiedzieć. Niektórym pewnie się to udawało, ale i one nie mogły poznać całej historii kryjącej się za zaciśniętymi, sinymi wargami.
Podryw wiatru, który przez pewien czas towarzyszył podróżnikowi w drodze, szeptał im do ucha strzępki informacji zasłyszane od innych ludzi gościńca. Mówili, że zło się go nie imało. Podobno to przez jego wzrok – lodowaty, pozbawiony emocji, zdolny odstraszyć nawet najbardziej gniewne poczwary. Cały czas podróżował sam, nigdzie nie potrafił zostać na dłużej. Nikt nigdy go nie zaatakował, nikt nie śmiał. Ale mało kto w tych rejonach mógł znać jego imię.
Śnieżynki nie zdołały dowiedzieć się więcej. Mogły dopowiedzieć sobie resztę historii, mogły rozmyślać, jak daleką drogę przeszedł ten dziwny człowiek. Mogły też patrzeć, jak ktoś zauważa go przez okno i niespiesznie marszczy brwi. Mężczyzna musiał wyczuć, że ktoś go obserwuje, bo przystanął i schował rękę z nożem za plecami. Dopiero wówczas zaszczycił spojrzeniem stojące przed nim dworzyszcze.
Był to budynek tak wielki, że nie dało się go naraz objąć wzrokiem. Przewyższał większość rosnących w pobliżu drzew, a przynajmniej te, których sylwetki dało się od siebie rozróżnić. Zdążył go już mocno nadszarpnąć ząb czasu, lecz bynajmniej nie można było go nazwać zaniedbanym. Z kilku okien jaśniało ciepłe światło, a w niektórych z nich stały bujne rośliny.
Drzwi dworu otworzyły się, ktoś wybiegł. Długa, biała szata załopotała na wietrze. Pani domu złapała mężczyznę pod ramię i wprowadziła do środka, w pośpiechu, co chwilę odwracając się za siebie. Rozległo się skrzypienie, wtem huk.
W oknie stanął ktoś inny, spoglądał na całe zajście spod przymrużonych powiek. Ale tego śnieżynki już nie mogły dostrzec.
©2024 Matylda Miedzińska