„Fantasmagoria” narodziła się w mojej głowie, gdy jechałam do Warszawy i obserwowałam ludzi w pociągu. To opowiadanie od samego początku odrzucało istnienie jakiejkolwiek logiki – i być może dlatego było tak przyjemne do napisania.
PS. Miasto na okładce to nie Warszawa ani nawet nie Wyrwidało, a Częstochowa:)
Paleta kolorów Wyrwidała przez zdecydowaną większość roku ograniczała się do pięciu odcieni szarości, które mieszały się ze sobą w różnych proporcjach i tworzyły bezkształtną, smutną panoramę. To raczej podłe miejsce. Wydawało się, że wiecznie spowijały je chmury, dość często tu padało. Leżało gdzieś w środkowej Polsce, trochę na zachód od Warszawy – i leżało w takim miejscu, że wiele osób przez nie przejeżdżało w drodze do stolicy.
Miasto nie było szczególnie duże, było za to ponadprzeciętnie ruchliwe i zatłoczone. Dużo ludzi szwendało się jego ulicami, a wszyscy chodzili ze spuszczonymi głowami i ani myśleli uśmiechać się do innych przechodniów. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Wyrwidało było ciche. Nieważne, jaki był właśnie dzień i ile osób nawiedzało jego ulice; miasto zawsze milczało.
To właśnie w Wyrwidale spędził pierwszych dwadzieścia lat swojej egzystencji Sylwester Sierpień. Nietrudno go było rozpoznać – niezbyt wysoki, trochę przygarbiony, zazwyczaj szybkim krokiem chadzał ulicami swojego miasta. Z pozoru czarnobiały jak wszyscy inni ludzie, ale za to z półuśmiechem wiecznie błąkającym się gdzieś na ustach. Uskarżał się na chroniczny brak wolnego czasu, a każdą wolną chwilę poświęcał snuciu się po Wyrwidale ze słuchawkami na uszach. Gdyby ktoś chciał go posłuchać, dowiedziałby się, że w ten sposób Sylwester stara się pozbyć stresu. Ale nikt nie chciał słuchać.
Muzyka się zatrzymała, akurat w środku jego ulubionej piosenki. Ktoś do niego zadzwonił. Westchnął ciężko i wyciągnął telefon. Zastanawiał się, czy warto będzie odebrać, czy też lepiej będzie przeczekać telefon. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ekran, zamrugał kilka razy. Nie dowierzał własnym oczom. Serce zaczęło szybciej bić. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew, ale ten gniew szybko przerodził się w ciekawość. Czego akurat ona mogłaby od niego chcieć?
W końcu, choć nie bez wahania, wcisnął „odbierz”.
-Halo, Oliwia?
Po drugiej stronie usłyszał stłumiony, nerwowy śmiech. Przystanął w miejscu. Ktoś, kto szedł tuż za nim, teraz się z nim zderzył, nie skąpiąc mu przy tym jakiejś kąśliwej uwagi. Puścił ją mimo uszu; skupił się na tym, by wychwycić każde słowo.
-Och, chociaż ty! Słuchaj… słuchaj… – między kolejnymi słowami zostawiała długie przerwy – Potrzebuję pomocy. Oni nadchodzą.
-Oni? – zapytał Sylwester, zaskakująco rzeczowym tonem.
-Już tu są!
-A dlaczego to coś złego?
-Stąd nie ma wyjścia! Oni… Oni zjadają twoją duszę, rozumiesz?
Gdyby Sylwester miał w sobie choć odrobinę mniej cierpliwości, dokładnie w tym momencie by się rozłączył. W jej głosie było jednak coś tak niepokojącego, że postanowił odłożyć wszystkie żale na bok i przynajmniej spróbować wysłuchać jej do końca – nawet, jeśli zupełnie niczego nie rozumiał z jej słów.
A więc słuchał. Zadawał zdawkowe pytania, a ona udzielała niewiele wyjaśniających odpowiedzi. Części z nich nie udało mu się nawet zapamiętać – wiedział jedynie, że często przewijali się w nich owi oni, kimkolwiek byli. W pewnej chwili Sylwester zaczął iść przed siebie, nie myśląc nawet o tym, dokąd zmierza. Miasto tak jakby przestało dla niego istnieć. Ulice zlały się ze sobą, podobnie jak mijane twarze. Nim się obejrzał, znalazł się na stacji metra, i to właśnie tam Oliwia rozłączyła się bez pożegnania.
Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w ekran, starając się pojąć, co właśnie się wydarzyło. Telefon sugerował, że spędził na tym dziwacznym dialogu trzydzieści dwie minuty, a jedyne, co zrozumiał, to że Oliwia czegoś – lub kogoś – strasznie się bała. Ale czy naprawdę było aż tak źle, że ze wszystkich ludzi zadzwoniła akurat do niego?
Kilkoro ludzi wstało z ławek i ruszyło w stronę nadjeżdżającego pojazdu. Sylwester z zaskoczeniem dostrzegł, że niektórzy z nich prowadzą za sobą kolorowe walizki – dawno nie widział tylu kolorów w jednym miejscu. Bezmyślnie wszedł do metra razem z nimi. Nie było w tym nic dziwnego, prawda?
Cóż, było. Musicie bowiem wiedzieć, że w Wyrwidale nie było metra.
Sylwester uświadomił to sobie dopiero przejechawszy już trzy stacje. Ta myśl uderzyła go niczym piorun; począł gorączkowo rozglądać się wokół siebie, jakby chciał się upewnić, czy to, co widzi, jest prawdziwe. Nie ulegało jednak wątpliwości, że istotnie było to metro; co więcej, wszyscy ludzie zdawali się być zupełnie nieświadomi absurdu otaczającej ich sytuacji.
Wzrok Sylwestra zatrzymał się na stojącej obok niego dziewczynie, która również z uwagą obserwowała ludzi w metrze. Najwyraźniej bardzo ją ten obraz bawił. Była pewnie w jego wieku i – co tu dużo mówić – wyglądała na osobę, która byłaby skłonna mu pomóc w tej osobliwej sytuacji.
-Przepraszam – zagaił – Dokąd jedzie to metro?
-Linia Aleja Fiołkowa – Teatr Cieni. Została jedna stacja do końca.
-Teatr Cieni? Pierwsze słyszę.
-To zrozumiałe, naprawdę. Ale jestem pewna, że rozpoznasz okolicę, gdy tylko wysiądziesz.
-No dobrze – niespiesznie pokiwał głową – Coś się tam dzisiaj dzieje, że jadą do niego ci wszyscy ludzie?
-Tam ciągle coś się dzieje. A ich tak naprawdę ich tu nie ma.
-Co takiego…?
Gdy znów spojrzał na metro, wszyscy ludzie zniknęli. Pozostał tylko on i ta dziewczyna. Spojrzał na nią pytająco, a ona skrzyżowała ręce na piersi.
-Tak będzie łatwiej – rzuciła półgłosem, po czym odchrząknęła i przemówiła poważnym tonem – Z całą pewnością masz sporo pytań, ale muszę z przykrością poinformować cię, że odpowiedzią na większość z nich jest „dowiesz się w swoim czasie”.
-Kim ty w ogóle jesteś?
-Wenus, rzecz jasna – przewróciła oczami i podała mu rękę – Miło było poznać, Sylwestrze Sierpień.
Uścisnął jej dłoń, kiedy nagle poczuł, że coś mu podała. Była to figurka na pierwszy rzut oka przypominająca szachowy pionek. Gdy Sylwester się jej przyjrzał, odkrył, że jest w połowie czarna, a w połowie biała – biała część była jednak nieznacznie niższa niż ta czarna.
-To jest Angus. Będzie ci przypominać, że jesteś prawdziwy, że możesz wrócić – uprzedziła jego pytanie – Angus, niestety, mimo wszystko zapomniał. Spójrz jak skończył, biedaczek.
Sylwester niemal wypuścił figurkę z ręki.
-Ostrożnie, Angus jest tylko jeden.
-Nadal nie rozumiem, skąd mam wracać. I dlaczego w ogóle tam jadę.
-Z Teatru Cieni, rzecz jasna. Przecież zgodziłeś się jej pomóc, prawda? Ona naprawdę potrzebuje pomocy.
Nim zdążył cokolwiek na to odpowiedzieć, monotonny, robotyczny głos rozbrzmiał z głośników: Teatr Cieni, koniec kursu.
-No, wyskakuj. Dasz sobie radę.
-A ty…?
-Ja też dam sobie radę.
Niewiele myśląc, skierował się do drzwi i opuścił pojazd. Skierował się w stronę wyjścia z metra. Tym razem stacja była zupełnie pusta. Spojrzał na okno, przy którym chwilę wcześniej stał razem z Wenus.
Nie było jej tam. Były tam za to dwie postacie – jedna odziana w czerń, druga w biel. Obie intensywnie się mu przypatrywały; ta biała, nieco niższa, zdawała się przy tym nieznacznie uśmiechać. Twarz drugiej była nieprzenikniona.
Sylwester przełknął nerwowo i niemal wybiegł z metra. Było pewnie południe – tu nic się nie zmieniło w porównaniu z Wyrwidałem, które opuścił wsiadając do metra. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to że okolica była zupełnie pusta. Żadnych ludzi, żadnych samochodów. Wyrwidało nigdy nie bywało takie puste, zwłaszcza nie o tej porze dnia. Po drugie, co chyba ważniejsze: znał to miejsce. Tak mu się przynajmniej wydawało. Do złudzenia przypominało osiedle, na którym mieszkała Oliwia. Jedyną różnicą była ta przerażająca pustka – oraz fakt, że tuż za nim znajdowało się wejście do metra. Nie pamiętał jednak, co powinno znajdować się w tym miejscu.
Usłyszał miarowe dudnienie. Był w stanie określić, skąd mniej więcej dochodził dźwięk – i prawdopodobnie było to miejsce w okolicach jej bloku. Nie widząc dla siebie żadnej lepszej opcji, skierował się w tamtą stronę. Cały czas obracał w dłoni Angusa, choć nie bez poczucia dyskomfortu.
Im bliżej się znajdował, tym dudnienie stawało się głośniejsze. Dochodziło z trudnego do przeoczenia budynku, który stał naprzeciwko bloku Oliwii. Było to ogromne, czarne gmaszysko bez okien, które wyglądało jednocześnie na bardzo stare i bardzo nowoczesne. Nad prowadzącymi do niego ogromnymi wrotami znajdował się nieco wytarty napis „TEATR CIENI”. Sylwester cofnął się o krok. Nagle przypomniały mu się słowa, które Oliwia wyrzuciła z siebie gdy odebrał od niej telefon: Stąd nie ma wyjścia! Oni zjadają twoją duszę, rozumiesz? Nawet próba dostania się do jej mieszkania wydawała się lepszą opcją.
Przeszedł na drugą stronę ulicy i przystanął przed drzwiami bloku. Ku jego zadziwieniu, były delikatnie uchylone. Wziął głęboki wdech i wszedł do środka.
Kawalerka Oliwii mieściła się na czwartym piętrze. Sylwester zgodnie ze swoim starym zwyczajem zdecydował się udać tam schodami. Wszedł do windy w tym bloku jeden raz – i o jeden za dużo. Wciąż robiło mu się niedobrze na myśl o ciasnej, obskurnej klitce.
Na wejściu odurzył go wszechobecny odór dymu papierosowego. Pokonywał schody w pośpiechu, czasami przeskakując stopień lub dwa. Starał się nie zwracać uwagi na odchodzącą od ścian farbę i powypisywane na nich wulgarne napisy. Bynajmniej nie tęsknił za tym miejscem.
Stanął pod drzwiami. Czuł, że w środku nikogo nie będzie, ale i tak coś mu mówiło, że nie powinno go tu być. Zanim jednak wątpliwości zdążyły przejąć nad nim kontrolę, nacisnął klamkę. Zalała go nieprzyjemna woń, przywodząca na myśl alkohol. Ostatnio mieszkanie pachniało inaczej. I nie podobała mu się ta zmiana.
Przejście po całej kawalerce nie zajęło mu długo. Niewiele się tu zmieniło. Nadal panował tu kolorowy nieład, który zawsze nieco go irytował. Na komodzie nadal stały ramki ze zdjęciami, które przedstawiały Oliwię razem z grupą znajomych. Sylwester rozpoznawał większość z tych osób; nie sądził, że którąkolwiek z nich jakoś szczególnie lubiła. Ale od tamtej pory sporo mogło się zmienić, czyż nie?
Przy oknie balkonowym stały dwie rozłożyste monstery – Maciek i Kostek, jak przypomniał sobie po dłuższej chwili. Oliwia wyjaśniała mu kiedyś, skąd wzięły się ich imiona, ale prawdę mówiąc, wypadło mu to już z głowy. Przypomniał sobie również, że kiedyś hodowała także paprocie. Ich jednak już tu nie było.
Już miał stąd wychodzić – i tak straciłw mieszkaniu już za dużo czasu – ale kierowany jakimś dziwnym instynktem rzucił okiem jeszcze na stół. Odkąd pamiętał, zawsze leżały tam krzyżówki panoramiczne oraz przynajmniej dwa magazyny z sudoku. Tym razem jednak odnalazł tam duży klucz z etykietką „Teatr Cieni”. Zaświtało mu w głowie, że Oliwia kiedyś opowiadała mu o swoich niespełnionych ambicjach zostania aktorką. Westchnął głośno. Czy naprawdę świat tak bardzo chciał, żeby udał się do tego ohydnego budynku?
Zbiegając po schodach, kilka razy się poślizgnął i prawie stracił równowagę. Nie oglądając się wokół, przebiegł przez ulicę, zacisnął palce na Angusie i ruszył ku wrotom wiodącym do Teatru Cieni. Z każdym krokiem dudnienie się nasilało – nie ulegało już wątpliwości, że dochodziło z wnętrza budynku. Drzwi były zamknięte. Spróbował wcisnąć klucz do zamka. Usłyszał cichy zgrzyt i wrota uchyliły się.
Znalazł się w przestronnym, słabo oświetlonym holu. Zmrużył oczy. Po jego lewej stronie znajdowała się kasa biletowa. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że kogokolwiek tam zastanie. Tym większe było jego zdziwienie, gdy zauważył siedzącą tyłem do okienka chuderlawą postać.
-Przepraszam – podparł się o blat i wbił wyczekujące spojrzenie w biletera.
Tamten jęknął przeraźliwie i odwrócił się w jego stronę. Pierwsze, co zwróciło uwagę Sylwestra, to że był osobnikiem niezdrowo wręcz bladym, o zapadniętych, ciemnych oczach i niezwykle wysoko umiejscowionych kościach policzkowych. Z jego ramion bezwiednie zwisała pognieciona, czarna koszula. Co jednak ciekawe, Sylwester nie określiłby go mianem “brzydkiego” – raczej “osobliwego”, może “ekscentrycznego”. Z niejasnych dlań względów, postać wzbudziła w nim zaufanie.
Drugą rzeczą, którą uznał za dość interesującą, był magazyn z krzyżówkami, który mężczyzna trzymał w dłoniach. Choć nie, nazwanie go magazynem nie byłoby szczególnie trafne. Bliżej mu było zdecydowanie do księgi. Wnioskując po tym, na której stronie była otwarta, rozwiązywał te krzyżówki już od wielu tygodni.
-Czego? – rozległ się piskliwy głos, zupełnie nie pasujący do twarzy biletera.
W tej chwili do Sylwestra dotarł absurd całej tej sytuacji. Jak miałby wyjaśnić, że szukał byłej dziewczyny, która najwyraźniej potrzebowała pomocy i do której przyjechał metrem – a to metro zresztą wcale nie powinno istnieć?
-Szukam kogoś. Chyba jest w tym budynku…?
-Toś sobie znalazł zajęcie. Tu jest bardzo dużo ludzi. – odburknął, nie podnosząc wzroku znad krzyżówki – Członek podziemnej organizacji? Na jedenaście liter?
-Konspirator – odparł machinalnie, nieco zbity z tropu.
Bileter postukał chwilę ołówkiem w stronę, a następnie wpisał w kratki brakujące litery.
-Ujdzie. A co do twojej sprawy, jeżeli naprawdę musisz, idź na lewo, potem chwilę prosto i schodami w górę. Nie zapominaj, że istniejesz.
Sylwester podziękował i podążył za jego wskazówkami. Gdy tylko znalazł się na schodach, zaczął rozpoznawać melodię, która cały czas dudniła mu w uszach. Była trochę przesterowana i grana kilka tonów za nisko, lecz nie ulegało wątpliwości, że to był Cynamon, jeden z najbardziej znanych kawałków Drakonida. Uśmiechnął się mimowolnie i zaczął wystukiwać znajomy rytm palcami. Bardzo lubił tą piosenkę, nawet jeśli ostatnio kojarzyła mu się z Oliwią i od momentu rozstania ani razu jej nie odtworzył.
W zasadzie poznali się właśnie przez Drakonida. Na festiwalu „Gwiazdozbiory” na obrzeżach Warszawy, dwa lub trzy lata wcześniej. Sylwester nadal pamiętał ekscytację związaną z tym wyjazdem. Pojechał tam głównie dla Drakonida. Rzadko przyznawał się, że w ogóle go słuchał; jak mówiło wielu szanujących się koneserów muzyki rockowej, „przecież nikt nie słucha Drakonida”. Bardzo spodobał mu się obraz nikogo, który wyłonił się z koncertu. Okazało się, że nikt potrafi bardzo głośno krzyczeć.
Oliwia przyjechała na ten festiwal z jego znajomym ze szkoły. Dość szybko złapali wspólny język – dwa banany w czekoladzie później śmiali się już tak, jakby znali się całe życie. W tle Drakonid grał dokładnie tą piosenkę, którą teraz słyszał. Sentymentalną balladę o tym, jak szybko ucieka czas.
Zacisnął palce na Angusie i ruszył w stronę źródła hałasu.
Sala była duża, nawet jak na standardy sali teatralnej. Próżno było tu jednak szukać foteli czy sceny. Pomieszczenie było skąpane w mroku, jedynym źródłem światła była tu pojedyncza świetlówka zamontowana na środku sufitu. Jarzyła się bladofioletowym blaskiem i delikatnie oświetlała twarze wszystkich zgromadzonych.
Wypełniali całą salę, wszyscy ubrani na czarno. Wszyscy tańczyli. Było ich tylu, że nie sposób ich zliczyć. Większość wirowała samotnie, niektórzy w parach. Ich ruchom brakowało wspólnego rytmu, jakby każdy był zasłuchany w inną melodię.
Gdzieś tu była Oliwia. I najwyraźniej potrzebowała pomocy.
Wszedł w tłum. Nie rozróżniał od siebie twarzy, nie mógł, tak szybko wirowały. Na każdym kroku ludzie zderzali się ze sobą. Nikt nikogo nie przepraszał. Równie dobrze wszyscy mogliby nie istnieć. Dla każdego liczył się tylko on sam. Przerażało go to miejsce. Przerażali go ci ludzie.
Zaczynał właśnie wątpić, czy uda mu się odnaleźć Oliwię, gdy nagle zawirowała tuż obok niego, zapatrzona w sufit. Ruszył za nią.
-Oliwia? To naprawdę ty? – musiał krzyczeć, by była w stanie go usłyszeć w tym hałasie.
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko i wbiła w niego niewidzące spojrzenie.
Pewnie bardzo dużo rzeczy mógłby jej teraz powiedzieć. Że jej nienawidzi, że wcale jej nie nienawidzi, być może za nią tęskni, ale chyba tak naprawdę już ma to za sobą. Że ma nadzieję, że jest szczęśliwa, bo on chyba w końcu jest, i że w ogólnym rozrachunku niczego nie żałuje, poza czasem zmarnowanym na próbach zrozumienia, dlaczego jednak do siebie nie pasują. Mógłby jej powiedzieć to wszystko, i tak naprawdę chciał jej powiedzieć to wszystko. Ale to nie było odpowiednie miejsce i czas na takie wyznania.
-Chodź, musisz już wracać.
Znowu nie odpowiedziała. Zakręciła się wkoło. Wbiła rozmarzone spojrzenie w sufit.
-Potrzebowałaś pomocy, tak? Dlatego dzwoniłaś. Wiesz, że musisz się stąd wydostać – mówił dalej, starając się za nią nadążyć – Musisz podlać Maćka i Kostka. Musisz wyjść z tego teatru.
Nie pomogło. Zacisnął powieki i zdecydował się na ostatnią próbę. Ścisnął Angusa na pożegnanie i schował go do kieszeni. Miał nadzieję, że nie zaszkodzi mu chwila bez obracania figurki w dłoni. Złapał Oliwię za ramiona, mocno potrząsnął.
-Jesteś prawdziwa! Nie zapominaj, że istniejesz!
Coś jakby zaświtało jej w głowie. Przystanęła, owo coś błysnęło w oku. Chwilę później już tego nie było. Wróciła do tańca. Przesunęła się do tyłu, zniknęła w tłumie.
-Przepraszam – rzucił, choć nie mogła tego już usłyszeć.
Odruchowo wstrzymał oddech i zaczął po omacku przebijać się przez tańczących. Nie patrzył już na nich. Liczyły się tylko drzwi: dojść do drzwi, wyjść przez drzwi i nigdy więcej tu nie wracać… Ktoś złapał go za rękę i zakręcił nim. Zachwiał się. Wtem złapał go ktoś inny; chwilę z nim tańczył, zakręcił, znowu to samo. Zaczynało mu się to podobać. Mógłby tu zostać, czemu nie? Czy tak naprawdę miał po co wychodzić z teatru? Tam na zewnątrz nikogo nie było, było puste miasto. Tutaj miał z kim tańczyć… Wcale nie było tu tak źle.
Nie. Nie powinno mu się to podobać.
Ostatkiem silnej woli odnalazł Angusa w kieszeni i z powrotem wcisnął go sobie do dłoni. Metro. Wyrwidało. Miał dokąd wracać. Po dojściu do tej konkluzji od razu wyostrzył mu się wzrok, i był nawet w stanie się zatrzymać.
A oni nadal tańczyli.
-Dzięki – szepnął do figurki i ponownie zaczął przebijać się przez tłum. Angus zapulsował ciepłem; czyżby naprawdę go słyszał?
Nie wiedział, jak duszno było w sali, dopóki w końcu jej nie opuścił. Odetchnął z ulgą. Najchętniej przysiadłby teraz na podłodze, zebrał siły, a dopiero później skierowałby się do wyjścia; w tej sytuacji nie chciał jednak spędzać w budynku więcej czasu, niż to było konieczne.
Bileter uważnie zlustrował go wzrokiem. Chyba był zaskoczony, że udało mu się wyjść z sali. Najwyraźniej nie chciał dać tego po sobie poznać, bo jedyne pytanie, które wypłynęło z jego ust brzmiało:
-Pomieszczenie na poddaszu? Siedem liter?
-Facjata – rzucił Sylwester i nie patrząc już za siebie wyszedł z budynku.
Drogę do metra pokonał bezmyślnie. Nadal słyszał w uszach dudnienie Cynamonu. Chyba nigdy już nie będzie w stanie go normalnie odsłuchać. Właśnie uświadomił sobie, że utwór grający w teatrze musiał być zapętlony – nie było bowiem możliwe, by spędził tam mniej niż cztery minuty. A może było? Tak naprawdę nie był tego pewny.
Żałował, że nie udało mu się wyciągnąć Oliwii z Teatru Cieni. Żałował także ludzi, którzy byli tam razem z nią. Przecież każdy z nich także miał swoje imię i historię, i z całą pewnością nie zasługiwał na to, by spędzać tam wieczność.
Pomyślał o Angusie. Czy tak właśnie kończyli ci, którzy zatracali się w tym tańcu? Jeżeli w metrze znowu spotka Wenus, koniecznie musi ją o to zapytać.
Zszedł pod ziemię i usiadł na ławce. Metro nadjechało niemal od razu, tak jak poprzednim razem. Wstał, zapatrzył się w nadjeżdżający pojazd.
W oknie zamajaczyła znana mu już postać w bieli, ta o łagodnym wzroku. Pomachała do niego, uśmiechnęła się nieznacznie. Tym razem była sama – ale Sylwester czuł, że jej towarzysz też jest gdzieś w pobliżu. Odwrócił się za siebie. Rzeczywiście, dostrzegł i czarną postać. Stała dumnie wyprostowana przy zejściu do metra. Nie widział jej oczu, ale był pewny, że również się uśmiechała. Wyciągnęła ku niemu rękę.
Zacisnął palce na figurce i zawahał się tylko przez chwilę.
©2024 Matylda Miedzińska